A tym razem jest inaczej. Bo po pierwsze: po raz pierwszy w
innej kolejności – najpierw obejrzałam film – kilka razy! – a dopiero teraz, po
dłuższym czasie przeczytałam książkę. I jestem nią nieco rozczarowana. Po samym
wstępie oczekiwania były duże, w końcu napisano, że film z Mickey Rourke
(drogie Panie, pamiętacie, jak On wtedy wyglądał?) i Kim Basinger był
„kiczowaty i spłaszczony”, a podobieństw należy dopatrywać się jedynie w tytule
i intrygach. A co ja na to?
Być może książka jest wartościowsza, jednakże film doskonale
mi ją uzupełnił. Wszystko to, co widziałam, a czego nie znalazłam w książce –
zobaczyłam ponownie oczami wyobraźni (jak choćby słynna scena w kuchni).
Nie wiem jak zareagowałabym na książkę bez wcześniejszego
oglądania filmu. Teraz mogę jedynie stwierdzić, że film podobał mi się
zdecydowanie bardziej, ale książka – i tu przyznaję rację Francine Prose (Wstęp) – dodała głębi
historii, którą poznałam kilka lat temu.