Bo ta historia wydarzyła
się naprawdę. Z resztą – wydaje mi się, że nikt nie byłby w stanie wymyślić
czegoś takiego. Joe Peters napisał autobiografię. Jestem świeżo po jej
przeczytaniu i… nie jestem w stanie przekazać bólu, jaki odczuwałam, poznając
Jego życie. Bólu, przerażenia, powstrzymywanych łez i w końcu wylanych łez. A
czy na końcu poczułam ulgę? Mimo wszystko nie.
Jak to możliwe, żeby
mama, najbliższa nam osoba, tak się zachowała wobec swoich dzieci, swojego
syna? Jak bardzo trzeba być, albo raczej, jak bardzo trzeba nie być
człowiekiem, żeby tak katować drugą osobę? Bezbronną, nawet niczemu nie winną
(jakby to miało jakieś znaczenie?) osobę. Swojego syna.
Czytając książkę,
wciąż czekałam aż będę mogła na chwilę odetchnąć i uwierzyć w szczęśliwe zakończenie,
chociaż nie wiem czy szczęśliwe jest tu trafnym słowem. W każdym razie, zanim
przeczytałam epilog, bałam się, że Joe nie będzie w stanie żyć wśród ludzi, być
w pełni cywilizowanym chłopakiem, mężczyzną, że Mu się po prostu to nie uda.
Kiedy przeczytałam, że ma rodzinę – żonę, dzieci – po raz pierwszy się
uśmiechnęłam i ucieszyłam, że dał radę. Takiej przeszłości na pewno nigdy nie
da się wymazać i zapomnieć – to niemożliwe – ale to cudowne, że nauczył się z
tym żyć i – jak mniemam – być dobrym ojcem, mężem, człowiekiem. W każdym razie
ja Mu tego życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz