sobota, 21 listopada 2015

Wyznania randkowiczki, Rosy Edwards

Nie lubię określenia: „sympatyczny”. Jest takie… nijakie. Niby nie negatywne, teoretycznie pochlebne, ale nie wyraża żadnych emocji. I niestety ta książka była właśnie sympatyczna. Na szczęście czasem zdarzały się śmieszne momenty… Ale do rzeczy.
O czym jest treść można wywnioskować po samym tytule – tu nie ma żadnego zaskoczenia. Jednakże – co uważam za plus – nie jest to ckliwa historia miłosna. Raczej lekko przedstawione perypetie młodej kobiety – czasem zabawnie, czasem gorzko… - jak w życiu.
Rosy – bo o niej tu mowa – szuka Tego Jedynego. Pomocna okazuje się aplikacja Tinder. Co prawda jest powierzchowna, ale wydaje mi się ciekawsza niż te wszystkie portale randkowe. Widzisz zdjęcie i oceniasz czy ten mężczyzna ci się podoba – przesuwasz go na prawo, czy też nie – i zostaje bezpowrotnie odesłany na lewo. Jeśli wybrany również ciebie wybierze – zostajecie dopasowani i możecie ze sobą korespondować a nawet umówić się. Czy w Polsce jest coś takiego? Nawet jeśli to wydaje mi się, że nam wciąż brakuje takiego luzu jak w „amerykańskim świecie”. A może to mi brakuje luzu i za bardzo uogólniam problem? Ale nie na tym chcę się skupić. O treści nie będę pisała nic więcej, bo tak naprawdę… już ją opisałam. Oczywiście książka ma prawie 400 stron i choć akcja nie jest tak wartka to jednak trochę się w niej dzieje, ale napiszę teraz, co mi się spodobało. Przede wszystkim: znalazłam w Rosy dużo siebie. Już na samym początku śmiałam się z niej (z siebie!):
„- Zgubiłam się.
- Gdzie jesteś?
- No mówię przecież, że się zgubiłam, więc nie wiem. (...)
W jej głosie słychać zdeprymowanie, jakby fakt zgubienia się sto metrów od celu jest fizyczną niemożliwością, tyle że dla mnie to niemal codzienna rzeczywistość. Raz to nawet udało mi się zgubić w szkole, do której chodziłam już dwa lata. Gdyby ktoś mógł mnie obdarzyć nadludzkimi umiejętnościami, to z pewnością poprosiłabym o zdolność nawigacji. Albo lepiej – o zdolność do teleportacji, dzięki czemu raz na zawsze skończyłby się problem z nawigacją.” – w tym momencie pokochałam tę dziewczynę! Bo to zupełnie tak, jakbym słyszała siebie!
I to był początek książki a kolejny fragment ożywił mnie pod koniec:
„Bycie pisarką to trudna sprawa. I całkiem nudna. Wymyślanie historii na książkę okazuje się podchwytliwe. (…) A więc, mając na uwadze to najświeższe odkrycie, zdecydowałam się zacząć pisać bloga. (...) Przez takie blogowanie mogę doprowadzać do perfekcji mój styl oraz rzemiosło pisarskie i nie szkodzi, że to inny gatunek literacki, podmiot i styl niż bestselerowa, pasjonująca książka łącząca wszystkie gatunki i style, którą zacznę pisać już bardzo niedługo.”
Ze mną naprawdę było dokładnie tak samo. Mam – jak uważam – bardzo dobry i oryginalny pomysł na książkę, ale to – jak się przekonałam – nie jest wystarczające. Przynajmniej na razie, bo wierzę, że w końcu uda mi się zrealizować to moje marzenie. A póki co realizuję się, pisząc amatorskie recenzje na własnym blogu.
I obiecuję, że to już ostatni fragment, który przytaczam:
„Czasami lubię w samotności robić moje rzeczy. Doceniam wolny czas, po pracy chcę pisać swoją książkę, zjeść coś dobrego i/lub prowadzić życie towarzyskie. Lubię też siedzieć na sofie i oglądać Prezydencki poker z moim Misiem i paczką markizów. I tak, dobrze wiem, jak bardzo jestem przy tym żałosna…”
To kolejny raz kiedy czytam… o sobie! Wydaje mi się, że pierwszy raz tak utożsamiam się z bohaterką (może nie w skali 1:1, ale i tak znacznie). I z tego powodu, chociaż dalej uważam „sympatyczna” za odpowiedni epitet dla książki to jednak… polubiłam tę Rosy. ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz